czwartek, 5 grudnia 2013

Maroko Autostop 2011 raz jeszcze...

Dzisiejszy dzień minął bardzo pracowicie: Michał ogarnął tekst na konkurs, a ja dobrałam do niego zdjęcia.
Tadadadam... oto owoc naszej pracy. 
Wspominki z podróży autostopem do Maroko!



"(...) ja już totalnie nie mogę się doczekać wakacji!
chcę z Tobą jechać i nie wracać już :P
albo przynajmniej nie wracać za szybko :P
a te zbliżające się wakacje są spełnieniem obecnych moich marzeń,
niczego nie będzie mi brakowało :D (...)"

Sms datowany na 9 maja wskazuje na silną potrzebę wyjazdu. Korzystamy ze studenckich wakacji, czas nie jest dla nas ograniczeniem. Kasa? Skoro mamy czas i nie mamy dużych wymagań to potrzebujemy minimalną ilość. Ok, czyli najważniejsze - pomysł! Przemieszczajmy się za darmo, czyli autostopem i zobaczmy pierwszy kraj poza Europą, niech będzie Maroko. Maroko Autostop, ruszamy! Jedziemy do supermarketu, kupujemy najtańszy namiot (40zł), jakieś inne pierdoły i jesteśmy gotowi.

Pierwszy dzień, pierwsza zmiana kierunku

Startujemy 18 lipca z naszej miejscowości, Murowanej Gośliny pod Poznaniem. Naszym celem oczywiście Maroko, jednak po drodze też chcemy zatrzymać się w ciekawych dla nas miejscach. Pierwszym punktem do którego chcemy dotrzeć jest Liguria, gdzie koleżanka pracuje jako au pair.

Autostop to jednak pełna spontaniczność i zamiast we Włoszech, lądujemy u innej koleżanki w Dortmundzie. Dawida, studenta fizjoterapi z Konina udało nam się złapać jeszcze w Polsce. Powiedział, że jedzie do Holandii, więc pierwotnie zamierzaliśmy wysiąść pod Berlinem. Jednak...
- Ej, Michał to może śmigniemy do Holandii? Uwielbiam te ich wielkie okna! - Dominika już zaczyna kombinować.
- Skoro Dawid jedzie do Holandii, to na pewno przez Dortmund. A tam mieszka Ania, nie? - decyzja mogła być już tylko jedna.

Nowoczesne niemieckie miasto, w Polsce kojarzone głównie z Borussią, drugą reprezentacją Polski. Z ciekawostek (podróż odbyła się w 2011 roku) w sklepie klubowym najwięcej gadżetów nie jest wcale z kapitanem reprezentacji Błaszczykowskim czy Lewandowskim. Największą popularnością cieszy się, chyba niedoceniany u nas, Łukasz Piszczek. Spędzone tutaj dwa dni udowodniły nam, że przemysłowe miasto w centrum Zagłębia Ruhry może być ultranowoczesnym miejscem, niemiejącym wiele wspólnego z kominami, dymem i zanieczyszczeniami.

Wieczorem oglądamy Tour de France. Etap kończy się w pięknym mieście. Po chwili miga nam napis Montpellier. Obrazki z tv zdecydowanie nas przekonały, jeszcze podczas tej podróży Was odwiedzimy!

Złapać na stopa wieloletnią przyjaźń

Podróż autostopem ma wiele zalet. Można przejechać się najnowszym Lexusem, można trafić też na 30-letnią Ladę. Raz trafi się na bogatego biznesmena, innym razem na sprzedającego na lewo paliwo ze swojego TiRa Rumuna. Z niektórymi dogadywaliśmy się po angielsku, czy łamanym niemieckim lub hiszpańskim, z kolejnymi już tylko rękoma i nogami.

Te wszystkie wymienione przykłady przeżyliśmy, ale najbardziej pozytywne było spotkanie pary
ok. 50-letnich Holendrów.

Często gdy noc spotka nas podczas łapania stopa rozbijamy się na kawałku trawnika w okolicy, zazwyczaj między TiRami.



Tak jest i tym razem, tyle że zamiast ciężarówki obok stoi samochód osobowy z przyczepą campingową.
Wieczorem mijamy sie z właścicielami, wymieniamy uprzejmości, pytamy czy nie będziemy przeszkadzać (trzeba dobrze trzymać z sąsiadami). To wszystko dzieje się na szwajcarskiej ziemii, pomiędzy majestatycznymi szczytami Alp.


Kolejnego dnia budzimy się o podobnej porze co Holendrzy. Wywiązuje się dłuższa rozmowa, pytają o nasze plany, trochę niedowierzają. "Teraz też jedziemy do Włoch, chcecie jechać z nami?". Heh, pytanie retoryczne, po chwili rozmawiamy dalej tyle że już w aucie.

Ta znajomość trwa do dziś, okazało się, że tłumacząc przez Google Translator czytali relację z naszego wyjazdu na blogu. Później odwiedzili nas w Polsce, a my ich w Holandii.



Znaleźliśmy się też w Bordigherze nad Morzem Śródziemnym. Mieszkając u Włochów można podpatrzeć ich rytm dnia, z egzotyczną dla nas siestą. Przede wszystkim jednak mamy okazję zjeść pizzę własnej włoskiej roboty, pastę, czy panini z prosciutto. Wieczorami delektujemy się najlepszymi lodami.
Za nami 7 dni podróży, plan na kolejne dni Monako, Cannes, St. Tropez, Montpellier. Nie mamy żadnych noclegów, jedziemy przed siebie, zobaczymy co będzie.

Lazurowe wybrzeże w arabskim mieszkaniu

Postanowiliśmy, że w Monako spędzamy popołudnie. W informacji dowiadujemy się, że nie ma czegoś takiego jak przechowalnia bagażu. Plecaki są duże i ciężkie. Nie będziemy z nimi spacerować po mieście. Postanawiamy iść na całość. Kładziemy plecaki na plaży (betonowej) i rozrzucamy ciuchy  w taki sposób, żeby wyglądały jakby właściciele byli akurat w wodzie. Jak się okazało po kilku godzinach wszystko było na swoim miejscu. A w międzyczasie zwiedziliśmy miasto luksusu, lansu, uciekającej panny młodej (autentyczna historia, niewiele czasu przed naszym przyjazdem księżna trzy razy chciała uciec przed ślubem).





Wieczorem przemieszczamy się do Nicei (mała zmiana planów), gdzie planujemy rozbić się na plaży. Jest ok 23, wracam do Dominiki i naszych bagaży. Z daleka już widzę że niewiasta z kimś rozmawia. Podchodzę bliżej i zaczęło się:
(nieznajomy) - Do you speak english?
(ja) - yy yes
(nieznajomy) - A po Polsku?
(ja) - haha, trochę mówię.

Początkowo myślałem, że umie tylko podstawowe zwroty. Kto by się spodziewał, że człowiek o ciemnym kolorze skóry, spotkany przypadkowo we Francji będzie znakomicie mówił po Polsku. Okazało się, że Slim, Tunezyjczyk, od dwóch lat mieszka w Poznaniu i studiuje Filologię polską. Wraz ze swoim przyjacielem, Salem, zaprosili nas do swojego mieszkania. Tym sposobem spędziliśmy fantastyczne trzy dni z Arabami, jedząc ich potrawy (pyszne!), jednocześnie jeżdżąc po Lazurowym Wybrzeżu.




Dalej odwiedzamy Cannes, gdzie pewnemu rosyjskiemu ochroniarzowi nie podoba się, że robię sobie jaja za plecami jego damy w średnim wieku pozującej do zdjęć na czerwonym dywanie.

Trafiamy do Saint Tropez, gdzie Porche jest przeciętnym, zwykłym autem, a na skrzyżowaniu po jednej stronie potrafi stać Ferrari i Bentley, a po drugiej lśniące Maseratti. Po ulicach chodzą Panie, które wyglądają jakby właśnie zeszły z planu najpopularniejszych popowych teledysków. Gdzie tam miejsce dla nas? W namiocie na plaży, która znów staje się naszym hotelem.



Dalej Montpellier, tam korzystamy z dobrodziejstw couchsurfingu.



Minęło 14 dni wyjazdu, widzieliśmy już mnóstwo, tyle samo przeżyliśmy, ani razu nie płaciliśmy za nocleg i chyba tylko raz 3 euro za krótki przejazd pociągiem. W takim tempie jednak to my chyba do tego Maroko w tym roku nie dojedziemy. Postanawiamy już nie zatrzymywać się i jechać prosto na Gibraltar, skąd przedostaniemy się promem do Afryki.

Maroko, piękne państwo zniszczone turystyką

Tymczasem Muzułmanie przeżywają aktualnie Ramadan, co wiąże się z tym że nie jedzą i nie piją od wschodu do zachodu słońca. Odwiedzamy Tangier, miasto portowe które nie zachwyca, ale jest już bramą do Czarnego Lądu, choć wiele czerpie z położonej nieopodal Europy. Korzystając znów z couchsurfingu trafiamy na wieczorną ucztę, o której marokańczycy marzą przez cały dzień podczas postu.



W kolejnej miejscowości Chefchauen zatrzymujemy się w hostelu i śpimy na dachu. Okazało się że to jest najtańszy sposób na noclegi w Maroko, często dwa razy tańszy niż pokoje, można też się oderwać od duchoty którą w nocy oferują pokoje. Chefchauen robi na nas bardzo duże wrażenie, ściany domostw pomalowane na biało i niebiesko, dzięki temu miasteczko wygląda jak kraina Smurfów.



Maroko urzeka nas piaskową zabudową w medinach (starych miastach), jedzeniem i owocami (raz zasłodziłem się melonem), a także miętową herbatą (autentycznie z liści mięty, bardzo słodka). Zawiedliśmy się niestety ludźmi. W miejscach gdzie byliśmy ludność jest skrajnie zniszczona turystyką, a w przyjezdnym nie widzą już za grosz (heh, dosłownie) człowieka, tylko pieniądz. Prawdopodobnie gdybyśmy pojechali w góry nasze odczucia byłyby inne, jednak odwiedziliśmy miasta i jak się okazało niestety to był błąd.

Odwiedzamy kolejno Fez i Marrakech. Setki wąskich uliczek robią wrażenie, co chwilę się w nich gubimy próbując dostać się do założonego celu. Mijamy meczety, do których zazwyczaj nie mamy wstępu, zdobione fontanny, bazary z przyprawami, szatami i czajnikami. Pobijamy też nasz rekord przebywając w miejscu, gdzie temperatura powietrza wynosi 46 stopni w cieniu (na szczęście w nocy zeszła do 31).






Na koniec odwiedzamy Kenitrę oddaloną 40km od Rabatu. Miasto mało interesujące, za to delektujemy się życiem w domu u Marokańskiej rodziny. Próbujemy nawet przeżyć jeden dzień
wg miejscowego postu, co nam całkiem wychodzi (oprócz kilku łyków wody na boku). Odwiedzamy chyba wszystkich kuzynów Imada, naszego hosta, który lubi się nami "chwalić".

Błogi wypoczynek i czas powrotów

Zobaczyliśmy coś zupełnie nowego, jednak wieczne odmawianie, hałas i przekrzykiwania Marokańczyków nas zmęczyły i postanawiamy odpocząć. Spędzamy 4 dni na plaży w Tarifie, bycząc się na plaży, zajadając się owocami i ciesząc się spokojem.



Powoli zbieramy się do powrotu. Wjeżdżamy jeszcze na 3 dni do Madrytu, gdzie odbywają się właśnie Światowe Dni Młodzieży, a brat Dominiki jest wolontariuszem.



Hiszpania jest krajem, w którym trzeba wykazać się największą cierpliwością w łapaniu stopa. Nasz rekord to trzy godziny, ale poznaliśmy osoby które utknęły np. na dwa dni. Ważne by w takich momentach cieszyć się tym gdzie się jest i dobrze się tym bawić, a nie załamywać. Podczas takiego oczekiwania bardzo poznaje się drugą osobę, my na szczęście trafiliśmy na siebie idealnie i mieliśmy podczas oczekiwania bardzo duży spokój.
Dalej czeka nas już tylko powrót do domu, a dokładniej do rodziny, która w tym momencie przebywa na działce w Bierzwniku, niedaleko Choszczna.

Podczas tego wyjazdu poznaliśmy siebie na wylot żyjąc ze sobą we dwoje bez przerwy przez 42 dni. Pokonaliśmy 9975km, zdecydowaną większość autostopem. Wydaliśmy niecałe 1500zł na osobę, co też było sporym wyczynem.

Powrót do domu z głową pełną pomysłów: zajmę się tym, zrobię tamto.

Z doświadczenia wiem jednak, że te inspiracje uciekają i by je znaleźć trzeba... znowu wyjechać!