Dzisiejszy dzień minął bardzo pracowicie: Michał ogarnął tekst na konkurs, a ja dobrałam do niego zdjęcia.
Tadadadam... oto owoc naszej pracy.
Wspominki z podróży autostopem do Maroko!
"(...) ja już totalnie nie
mogę się doczekać wakacji!
chcę z Tobą jechać i nie wracać
już :P
albo przynajmniej nie wracać za
szybko :P
a te zbliżające się wakacje są
spełnieniem obecnych moich marzeń,
niczego nie będzie mi brakowało
:D (...)"
Sms datowany na 9 maja wskazuje
na silną potrzebę wyjazdu. Korzystamy ze studenckich wakacji, czas nie jest dla
nas ograniczeniem. Kasa? Skoro mamy czas i nie mamy dużych wymagań to
potrzebujemy minimalną ilość. Ok, czyli najważniejsze - pomysł! Przemieszczajmy
się za darmo, czyli autostopem i zobaczmy pierwszy kraj poza Europą, niech
będzie Maroko. Maroko Autostop, ruszamy! Jedziemy do supermarketu, kupujemy
najtańszy namiot (40zł), jakieś inne pierdoły i jesteśmy gotowi.
Pierwszy dzień, pierwsza zmiana kierunku
Startujemy 18 lipca z naszej
miejscowości, Murowanej Gośliny pod Poznaniem. Naszym celem oczywiście Maroko,
jednak po drodze też chcemy zatrzymać się w ciekawych dla nas miejscach.
Pierwszym punktem do którego chcemy dotrzeć jest Liguria, gdzie koleżanka
pracuje jako au pair.
Autostop to jednak pełna
spontaniczność i zamiast we Włoszech, lądujemy u innej koleżanki w Dortmundzie.
Dawida, studenta fizjoterapi z Konina udało nam się złapać jeszcze w Polsce.
Powiedział, że jedzie do Holandii, więc pierwotnie zamierzaliśmy wysiąść pod
Berlinem. Jednak...
- Ej, Michał to może śmigniemy do
Holandii? Uwielbiam te ich wielkie okna! - Dominika już zaczyna kombinować.
- Skoro Dawid jedzie do Holandii,
to na pewno przez Dortmund. A tam mieszka Ania, nie? - decyzja mogła być już
tylko jedna.
Nowoczesne niemieckie miasto, w
Polsce kojarzone głównie z Borussią, drugą reprezentacją Polski. Z ciekawostek
(podróż odbyła się w 2011 roku) w sklepie klubowym najwięcej gadżetów nie jest
wcale z kapitanem reprezentacji Błaszczykowskim czy Lewandowskim. Największą
popularnością cieszy się, chyba niedoceniany u nas, Łukasz Piszczek. Spędzone
tutaj dwa dni udowodniły nam, że przemysłowe miasto w centrum Zagłębia Ruhry
może być ultranowoczesnym miejscem, niemiejącym wiele wspólnego z kominami,
dymem i zanieczyszczeniami.
Wieczorem oglądamy Tour de
France. Etap kończy się w pięknym mieście. Po chwili miga nam napis
Montpellier. Obrazki z tv zdecydowanie nas przekonały, jeszcze podczas tej
podróży Was odwiedzimy!
Złapać na stopa wieloletnią przyjaźń
Podróż autostopem ma wiele zalet.
Można przejechać się najnowszym Lexusem, można trafić też na 30-letnią Ladę.
Raz trafi się na bogatego biznesmena, innym razem na sprzedającego na lewo
paliwo ze swojego TiRa Rumuna. Z niektórymi dogadywaliśmy się po angielsku, czy
łamanym niemieckim lub hiszpańskim, z kolejnymi już tylko rękoma i nogami.
Te wszystkie wymienione przykłady
przeżyliśmy, ale najbardziej pozytywne było spotkanie pary
ok. 50-letnich Holendrów.
ok. 50-letnich Holendrów.
Często gdy noc spotka nas podczas
łapania stopa rozbijamy się na kawałku trawnika w okolicy, zazwyczaj między
TiRami.
Tak jest i tym razem, tyle że
zamiast ciężarówki obok stoi samochód osobowy z przyczepą campingową.
Wieczorem
mijamy sie z właścicielami, wymieniamy uprzejmości, pytamy czy nie będziemy
przeszkadzać (trzeba dobrze trzymać z sąsiadami). To wszystko dzieje się na
szwajcarskiej ziemii, pomiędzy majestatycznymi szczytami Alp.
Kolejnego dnia budzimy się o
podobnej porze co Holendrzy. Wywiązuje się dłuższa rozmowa, pytają o nasze
plany, trochę niedowierzają. "Teraz też jedziemy do Włoch, chcecie jechać
z nami?". Heh, pytanie retoryczne, po chwili rozmawiamy dalej tyle że już
w aucie.
Ta znajomość trwa do dziś,
okazało się, że tłumacząc przez Google Translator czytali relację z naszego
wyjazdu na blogu. Później odwiedzili nas w Polsce, a my ich w Holandii.
Znaleźliśmy się też w Bordigherze
nad Morzem Śródziemnym. Mieszkając u Włochów można podpatrzeć ich rytm dnia, z
egzotyczną dla nas siestą. Przede wszystkim jednak mamy okazję zjeść pizzę
własnej włoskiej roboty, pastę, czy panini z prosciutto. Wieczorami delektujemy
się najlepszymi lodami.
Za nami 7 dni podróży, plan na
kolejne dni Monako, Cannes, St. Tropez, Montpellier. Nie mamy żadnych noclegów,
jedziemy przed siebie, zobaczymy co będzie.
Lazurowe wybrzeże w arabskim mieszkaniu
Postanowiliśmy, że w Monako
spędzamy popołudnie. W informacji dowiadujemy się, że nie ma czegoś takiego jak
przechowalnia bagażu. Plecaki są duże i ciężkie. Nie będziemy z nimi spacerować
po mieście. Postanawiamy iść na całość. Kładziemy plecaki na plaży (betonowej)
i rozrzucamy ciuchy w taki sposób, żeby
wyglądały jakby właściciele byli akurat w wodzie. Jak się okazało po kilku godzinach
wszystko było na swoim miejscu. A w międzyczasie zwiedziliśmy miasto luksusu,
lansu, uciekającej panny młodej (autentyczna historia, niewiele czasu przed
naszym przyjazdem księżna trzy razy chciała uciec przed ślubem).
Wieczorem przemieszczamy się do
Nicei (mała zmiana planów), gdzie planujemy rozbić się na plaży. Jest ok 23,
wracam do Dominiki i naszych bagaży. Z daleka już widzę że niewiasta z kimś
rozmawia. Podchodzę bliżej i zaczęło się:
(nieznajomy) - Do you speak
english?
(ja) - yy yes
(nieznajomy) - A po Polsku?
(ja) - haha, trochę mówię.
Początkowo myślałem, że umie
tylko podstawowe zwroty. Kto by się spodziewał, że człowiek o ciemnym kolorze
skóry, spotkany przypadkowo we Francji będzie znakomicie mówił po Polsku.
Okazało się, że Slim, Tunezyjczyk, od dwóch lat mieszka w Poznaniu i studiuje
Filologię polską. Wraz ze swoim przyjacielem, Salem, zaprosili nas do swojego
mieszkania. Tym sposobem spędziliśmy fantastyczne trzy dni z Arabami, jedząc
ich potrawy (pyszne!), jednocześnie jeżdżąc po Lazurowym Wybrzeżu.
Dalej odwiedzamy Cannes, gdzie
pewnemu rosyjskiemu ochroniarzowi nie podoba się, że robię sobie jaja za
plecami jego damy w średnim wieku pozującej do zdjęć na czerwonym dywanie.
Trafiamy do Saint Tropez, gdzie
Porche jest przeciętnym, zwykłym autem, a na skrzyżowaniu po jednej stronie
potrafi stać Ferrari i Bentley, a po drugiej lśniące Maseratti. Po ulicach
chodzą Panie, które wyglądają jakby właśnie zeszły z planu najpopularniejszych
popowych teledysków. Gdzie tam miejsce dla nas? W namiocie na plaży, która znów
staje się naszym hotelem.
Dalej Montpellier, tam korzystamy
z dobrodziejstw couchsurfingu.
Minęło 14 dni wyjazdu,
widzieliśmy już mnóstwo, tyle samo przeżyliśmy, ani razu nie płaciliśmy za
nocleg i chyba tylko raz 3 euro za krótki przejazd pociągiem. W takim tempie
jednak to my chyba do tego Maroko w tym roku nie dojedziemy. Postanawiamy już
nie zatrzymywać się i jechać prosto na Gibraltar, skąd przedostaniemy się
promem do Afryki.
Maroko, piękne państwo zniszczone turystyką
Tymczasem Muzułmanie przeżywają
aktualnie Ramadan, co wiąże się z tym że nie jedzą i nie piją od wschodu do
zachodu słońca. Odwiedzamy Tangier, miasto portowe które nie zachwyca, ale jest
już bramą do Czarnego Lądu, choć wiele czerpie z położonej nieopodal Europy.
Korzystając znów z couchsurfingu trafiamy na wieczorną ucztę, o której
marokańczycy marzą przez cały dzień podczas postu.
W kolejnej miejscowości
Chefchauen zatrzymujemy się w hostelu i śpimy na dachu. Okazało się że to jest
najtańszy sposób na noclegi w Maroko, często dwa razy tańszy niż pokoje, można
też się oderwać od duchoty którą w nocy oferują pokoje. Chefchauen robi na nas
bardzo duże wrażenie, ściany domostw pomalowane na biało i niebiesko, dzięki
temu miasteczko wygląda jak kraina Smurfów.
Maroko urzeka nas piaskową
zabudową w medinach (starych miastach), jedzeniem i owocami (raz zasłodziłem
się melonem), a także miętową herbatą (autentycznie z liści mięty, bardzo
słodka). Zawiedliśmy się niestety ludźmi. W miejscach gdzie byliśmy ludność
jest skrajnie zniszczona turystyką, a w przyjezdnym nie widzą już za grosz
(heh, dosłownie) człowieka, tylko pieniądz. Prawdopodobnie gdybyśmy pojechali w
góry nasze odczucia byłyby inne, jednak odwiedziliśmy miasta i jak się okazało
niestety to był błąd.
Odwiedzamy kolejno Fez i
Marrakech. Setki wąskich uliczek robią wrażenie, co chwilę się w nich gubimy
próbując dostać się do założonego celu. Mijamy meczety, do których zazwyczaj
nie mamy wstępu, zdobione fontanny, bazary z przyprawami, szatami i czajnikami.
Pobijamy też nasz rekord przebywając w miejscu, gdzie temperatura powietrza
wynosi 46 stopni w cieniu (na szczęście w nocy zeszła do 31).
Na koniec odwiedzamy Kenitrę
oddaloną 40km od Rabatu. Miasto mało interesujące, za to delektujemy się życiem
w domu u Marokańskiej rodziny. Próbujemy nawet przeżyć jeden dzień
wg miejscowego postu, co nam całkiem wychodzi (oprócz kilku łyków wody na boku). Odwiedzamy chyba wszystkich kuzynów Imada, naszego hosta, który lubi się nami "chwalić".
wg miejscowego postu, co nam całkiem wychodzi (oprócz kilku łyków wody na boku). Odwiedzamy chyba wszystkich kuzynów Imada, naszego hosta, który lubi się nami "chwalić".
Błogi wypoczynek i czas powrotów
Zobaczyliśmy coś zupełnie nowego,
jednak wieczne odmawianie, hałas i przekrzykiwania Marokańczyków nas zmęczyły i
postanawiamy odpocząć. Spędzamy 4 dni na plaży w Tarifie, bycząc się na plaży,
zajadając się owocami i ciesząc się spokojem.
Powoli zbieramy się do powrotu.
Wjeżdżamy jeszcze na 3 dni do Madrytu, gdzie odbywają się właśnie Światowe Dni
Młodzieży, a brat Dominiki jest wolontariuszem.
Hiszpania jest krajem, w którym
trzeba wykazać się największą cierpliwością w łapaniu stopa. Nasz rekord to
trzy godziny, ale poznaliśmy osoby które utknęły np. na dwa dni. Ważne by w
takich momentach cieszyć się tym gdzie się jest i dobrze się tym bawić, a nie
załamywać. Podczas takiego oczekiwania bardzo poznaje się drugą osobę, my na
szczęście trafiliśmy na siebie idealnie i mieliśmy podczas oczekiwania bardzo
duży spokój.
Dalej czeka nas już tylko powrót
do domu, a dokładniej do rodziny, która w tym momencie przebywa na działce w
Bierzwniku, niedaleko Choszczna.
Podczas tego wyjazdu poznaliśmy
siebie na wylot żyjąc ze sobą we dwoje bez przerwy przez 42 dni. Pokonaliśmy
9975km, zdecydowaną większość autostopem. Wydaliśmy niecałe 1500zł na osobę, co
też było sporym wyczynem.
Powrót do domu z głową pełną
pomysłów: zajmę się tym, zrobię tamto.
Z doświadczenia wiem jednak, że
te inspiracje uciekają i by je znaleźć trzeba... znowu wyjechać!