środa, 27 listopada 2013

Ostatnia noc (ostatni przypał) w Manili (Filipiny)

Wyjazd dobiega końca. Przeleciał w mgnieniu oka. Trudno, czas wracać :)

Fajnie by było napisać o ostatnim dniu, że przekimaliśmy i wróciliśmy, ale to u nas niemożliwe. Nie na tym wyjeździe :P

Po przylocie do Manili poszliśmy do kafejki internetowej poszukać jakiegoś noclegu. Wylot do domu mieliśmy kolejnego dnia. W poszukiwaniu choćby wiaderka internetu zapędziliśmy się w rejony które nie grzeszyły pięknem i bogactwem. W skrócie były główne ulice otoczone jakimiś tam budynkami, ale za to już każda odchodząca uliczka została opanowana przez slamsy.

Po wyjściu z kafejki Kuba i Twardy pojechali na dworzec (zostają dwa dni dłużej, nie było tyle tanich biletów na jeden termin), a my chcemy jechać do hotelu, by spokojnie przekimać i jutro wylecieć do Europy.

Łapiąc taksę Dominika pokazywała adres spisany na komórce. Pierwszy i drugi taksówkarz ewidentnie przesadzili z cenami widząc turystów z plecakami. Domi stanęła czekając na kolejną taksę. Wtem zupełnie niespodziewanie na pełnej prędkości od tyłu przejechał motocyklista chwytając jej smartfona. Niby ruszyłem za nim wraz z 10 Filipińczykami (w Manili wszędzie jest pełno ludzi), ale pojedynek nie był zbyt wyrównany. Gość sprawnie uciekł główną ulicą wymijając inne środki transportu.

Momentalnie pojawiło się przy nas 20 osób, chętnych do pomocy, lub sprawdzających co się stało. Jeden bogatszy właściciel okolicznego punktu wymiany butli gazowych podwiózł nas do hotelu, przepraszając za zaistniałą sytuację. Przynajmniej nie musieliśmy płacić za taksę ;D

I na tym koniec naszego wyjazdu. Wracamy przez Rijad w Arabii Saudyjskiej (klasą biznes płacąc za ekonomiczną), Mediolan gdzie spędzamy dzień z Anią Kaczmarek i Katowice. Byliśmy najdalej w życiu, przeżyliśmy też chyba najwięcej niespodziewanych sytuacji, które zapamiętamy na długo. Jest się z czego śmiać, na przypale albo wcale.

Może ktoś jeszcze w najbliższych dniach zdobędzie się na podsumowanie całości. Do następnego, oby za niedługo!

łęcol




Puerto Princessa i Sabang, podziemna rzeka i magiczny autobus (Filipiny)

Pierwszy raz to warunki pogodowe wcieliły się w rolę budzika.
To, że spaliśmy w typowych kontenerach sprawiło, że poranną pobudkę zaserwowała nam ulewa.
Całe szczęście, że dopiero dzisiaj, bo w naszych planach mieliśmy zaliczenie podziemnej rzeki Sabang. To kolejna duma filipińskiego narodu. Ostatnio nawet zaliczona jako kolejny cud świata wg UNESCO.
Dlatego my, jako zawzięci miłośnicy natury, nie mogliśmy tego przegapić!
Kolejnym pierwszym doświadczeniem było to, że głównie Kuba Zub, we własnej osobie, zmobilizował grupę do "wcześniejszego wstania" i wyruszenia w trasę, podczas gdy zazwyczaj był pierwszy od końca :P

Żeby dostać się do Sabang potrzebowaliśmy w zależności od środka transportu od 2-3h. Dla nas głównymi i decydującymi czynnikami były cena oraz czas wyjazdu. Na dworcu przemieszczaliśmy się od multivanów (niektórzy kierowcy wołali od nas 3000 peso za naszą czwórkę), przez jeepneye (150 peso od łebka, ale niestety ruszał dopiero o 3 p.m), aż w końcu natrafiliśmy na autobus (125 peso za osobę, ok 10zł). Jak się okazało w czasie prawie 3-godzinnej drogi, ten autobus nie tylko pełnił funkcję przewozu osób. Oprócz ludzi w pojeździe znajdowały się najróżniejsze towary, m.in.: 50kg paka ryżu, kogut w kartonie, kasta piwa. Warto wspomnieć, że cały ten dobytek nie znajdował się tylko w środku autobusu, ale również na górnym pokładzie, czyli na dachu, gdzie przy 200% zatłoczeniu pojazdu znajdowały się też miejsca dla pasażerów.
Oprócz kierowcy jechał też cieć, który odpowiedzialny był za zatrzymywanie tego środka transportu (przez pukanie w karoserie) w odpowiednich miejscach, gdzie albo ludzie chcieli wysiąść albo był to adres zamówionego towaru.

Dojechaliśmy. Czas kierować się w stronę cuda natury.
Żeby dopłynąć tam łódką (120 peso od osoby w dwie strony) trzeba było uzyskać pozwolenie na "wjazd" do podziemnej rzeki. Panie z biura, strzelając na nas mimiczne fochy, z naprawdę wielką łaską wypisały nam potrzebną karteczkę (podobno takich rzeczy nie załatwia się w dzień wycieczki), za którą razem z opłatą środowiskową każdy z nas zapłacił 290 peso.
Ruszamy katamaranem. Płyniemy jakies 10 minut i jesteśmy na miejscu.
Przy obsłudze tego punktu turystycznego pracuje "dzika wuchta" ludzi. W sumie to jest właśnie charakterystyczne dla Filipin, że w sklepach praktycznie do każdej półki w centrum handlowym był pracownik do obsługi klienta, tak samo na lotnisku.
Dostaliśmy pomarańczowe kaski na głowę. Chłopcy wyglądali w nich naprawdę męsko! Ładując się na kolejny katamaran, którym mieliśmy przepłynąć 1,5 km podziemną rzeką, Jakub Zub został zatrudniony w naszej 6osobowej grupie jako oświetleniowiec. Uważam, że chłopak nawet dał radę ogarnąć tą latarkę.
Przepływając cud świata pełno było: stalaktytów, stalagmitów, stalagnatów. Przewodnik próbował nam interpretować rzeźby znajdujące się na ścianach. Czasem mniej lub bardziej trafnie :)
Dla pasjonatów speleologii zapewne to niezła bajka znaleźć się w takim miejscu. Dla nas - miła wycieczka i schron przed deszczem. Jak to Michał rzekł (bo ja tak brzydko nie mówię): "dupy nie urywa".







Po powrocie na miejsce odjazdu wszelakich pojazdów do Puerto Princessa okazuje się, że mamy 3 godziny wolnego.
Szybki obiad na słodko, zjedliśmy kuleczki ryżowe sklejone mlekiem kokosowym. Dla mnie pycha!
Po kilkukrotnym zapewnieniu tubylca, że odjazd autobusu będzie punkt 18, jako miłośnicy natury wybraliśmy się zobaczyć kolejny miejscowy cud stworzony przez matkę naturę. To tylko 1,8 km drogi w jedną stronę. Szkoda, że nikt nas nie uprzedził z jak karkołomną trasą trzeba się zmierzyć, żeby zobaczyć wodospad. Droga wzdłuż domów miejscowych zamieniła się w pewnym momencie w plażę,  nie piaszczystą i złocistą, a wyboistą i kamienistą.

Po 45-minutowym skakaniu z kamienia na kamień dotarliśmy do naszego celu. Nie byliśmy sami. Na miejscu zastaliśmy 3 pary filipińskich nastolatków kąpiących się w basenie wodospadu. Ich zachowanie + rum można było zinterpretować jednoznacznie: czas stąd spadać, bo lada moment zacznie się orgia.
Wracamy do miejsca zbiórki przed odjazdem autobusu, pot się z nas leje (Ewa Chodakowska powinna wprowadzić do swoich treningów skakanie z kamienia na kamień w japonkach, bo to nie lada wyczyn!).
Zostaliśmy przywitani wiadomością tubylca od autobusu, że spóźniliśmy się 4 minuty na ostatni kurs.
Jasna cholera, a przecież jest dopiero 17...

Szybko okazuje się, że miejsca w ostatnim multivanie do Puerto Princessy są już zabookowane. I nawet nie mamy nadzei, że możemy się gdzieś dopchnąć, bo skoro Filipińczyk mówi, że jest komplet to znaczy, że bus jest absolutnie zapełniony. No i kicha...Ostatni autobus odjechał, multivan zapełniony, jeepney który przyjechał z Puerto Princessa wraca do miasta dopiero jutro rano, a my mamy samolot następnego dnia o 13, no i opłacony nocleg w kontenerach.

Tubylec odpowiedzialny za wprowadzenie nas w błąd, co chwilę się pojawia i zapewnia nas, że o 18.30 przyjedzie multivan. Gdy również i ta jego informacja okazuje się mocno naciągnięta, postanawiamy umilić sobie tą beznadziejną sytuację tradycyjnym drinkiem: rum&coke.
Najwyżej przenocujemy na plaży, bo ani nie mamy ochoty płacić za kolejny nocleg, ani za specjalnego dla nas vana.

Przebieg dalszych wydarzeń był następujący:
- lądujemy z własnymi drinkami przed jedyną, jak i pustą całkowicie klubo-kawiarnio-pijalnią w mieście, gdzie właściciel puszcza na całą epe muzykę, a potem pije z nami nasz rum
- Twardy gdzieś znika, odnajdujemy go w ciemni sklepu z pamiątkami, gdzie gaworzy po angielsku (lubi rozwijać swoje zdolności lingwistyczne po rumie :))
- tubylec, który kilka razy nas wprowadził w błąd mówi nam, że nie pójdzie spać dopóki nie wyjedziemy z tego miasta
- pod sklep podjeżdża multi van, który przywiózł turystów z Puerto Princessa i wraca skąd przyjechał
- ładujemy się do multivana, gdzie każdy zajmuje miejsca vip, majac dla siebie całą kanapę
- wszyscy smacznie śpimy, aż docieramy szczęścliwie do naszego miejsca noclegowego w Puerto Princessa.

Dobranoc,
Dominika

El Nido - mistrzowskie wyspy i walki kogutów (Filipiny)

Nie wiem co tam Kubuś wczoraj pacnął, podejrzewam jednak że wspomniał o wyścigach busów przez które schowałem paszport do kieszeni by łatwiej było zidentyfikować zwłoki.

Nieważne, w każdym razie jak zawsze się trochę pośmialiśmy i trafiliśmy do miejsca z innej bajki. W nocy już nam się wydawało że jest spoko, ale rano okazało się, że miejscówa mega konkret! To będzie mocno emocjonalny wpis, bo El Nido okazało się najlepszym miejscem jakie zobaczyliśmy na Filipinach.

Mieszkamy na plaży w przyjemnym hotelu, gdzie ściany plecione są z bambusa. Pierwszy dźwięk rano po przebudzeniu to szum fal rozbijających się trzy metry od pokoju i Britney Spears puszczana na okrągło przez Filipinki za ścianą. Do dziewczyn pewnie ten dziesięcioletni hit dotarł 3 dni temu więc wybaczamy ;)

Wstajemy jak zawsze niebezpiecznie wcześnie, bo o 9 (żeby tylko organizm się nie przyzwyczaił!). Twardy i Domi od dawna na nogach, Kuba i ja z grzeczności przyjmujemy śniadanie przyniesione do łóżka. Buła i sardynki. Jesteśmy nas morzem, wcinamy owoce morza - nie chce być inaczej!

Wychodzę na taras (wczoraj jak wbiliśmy było ciemno) i... niech będzie, akceptuję te widoki. Spaliśmy w ślicznej (mocne, ale słowo zucha!) zatoczce. Po bokach pionowe skały lądujące prosto do morza. Na środku jakaś wysepka, dodająca punktów. Cholera, w takim miejscu jeszcze nie spałem. Pewnie, że można odjąć punkty za to że jakby nie było to turystyczna miejscowość, ale mniejsza z tym. Jest mega!



Śmiganie po okolicznych wyspach zostawiamy na jutro. Dzisiaj wybieramy się na plaże które polecają miejscowi.

Na las kabanias (nie mam pojęcia jak to się pisze) postanowiliśmy wybrać się trycyklem, czyli motorem z dostwką. Najpopularniejsza komunikacja na krótkie odcinki. Zaskakujemy miejscowych mówiąc, że chcemy jechać w czwórkę w jednym tricyklu. Kilku nie podejmuje się wyzwania, mówiąc że ich sprzęty nie podołają po miejscowych pagórkach. Znalazł się jednak jeden śmiałek. Pierwsza górka... redukcja, redukcja i uff na jedynce udaje się podjechać. Przy większej już nie daje rady, motor wydaje dźwięki jakby miał się rozpaść. Skupiony i zawstydzony młody kierowca chce nawrócić i spróbować jeszcze raz. Co ty, gośćiu, wszyscy nie damy rady!
Nasz nieśmiały kierowca odetchnął, gdy zobaczył że doskonale bawimy się sytuacją i od razu wyskakujemy z pierdzika by podejść z buta. Nie wiem kogo woził wcześniej, ale wyglądał na przerażonego faktem, że nie wywiązuje się ze swojego zadania.




Plaża faktycznie kozacka, po raz kolejny urzeka nas widok okolicznych wysepek. Gdy leżymy w wodzie zaczynają nas podżerać małe rybki, nasze modelki robią sobie sesje zdjęciowe, zasypiamy też na piasku. W pewnym momencie dostaliśmy prawdopodobnie za dużej dawki słońca i zaczynamy kręcić kolejną część "Piratów z Karaibów". Dla dobra wszechświata, lepiej by nagranie nie ujrzało światła dziennego.





Wracając do El Nido widzimy niedaleko drogi zbiorowisko ludzi. Chwila zawahania... i "jaaaa! to jest to! driver stop! stop gościu! walki kogutów?! wysiadamy!" - z okazji cieszyliśmy się nie mniej niż San Marino po strzeleniu bramki Polakom.

Zobaczyć walki kogutów, czyli narodowy sport Filipińczyków to było jedno z naszych marzeń. A tu tak przypadkiem trafiliśmy, przejeżdżając obok, miazga! Wejście na stadion, czyli kawałek ziemi z prowizorycznym ringiem w centrum, kosztuje nas 20 peso (1,5zł). Dookoła miejsc walk, zza drewnianego płotu koguty dopingowane są przez około setkę rozemocjonowanych miejscowych, którzy na swoich faworytów postawili gruby hajs. Chyba nie widziałem jeszcze rozgrywek, które wywołują przez cały czas aż takie emocje, oni na serio tym żyją! Jeżeli ktoś się nad tym zastanawia, to tak, przegrany kogut nadaje się już tylko na obiad.








Kolejny dzień w El Nido spędziliśmy na Island hoopingu, czyli pływanie po okolicznych wysepkach. Co tu dużo pisać, esencja tego wyjazdu. Wyspy to chluba Filipińczyków i ciężko się dziwić. Nie umiem opisać tych wysp, strzelistych skał, wody wpływającej między nie, mam nadzieję że Domi lepiej zrobi to fotami. My spędziliśmy dzień na przemieszczaniu się między wysepkami, nurkowaniu (skorklowaniu), opalingu-smażingu, jedzeniu pysznego posiłku z mnóstwem dań przygotowanym przez miejscowych na jednej wyspie i ogólnie cieszeniu się życiem. Takiego dnia chyba nawet najprawdziwsi Polacy nie umieją na nic narzekać ;)

łęcol







niedziela, 24 listopada 2013

W drodze do El Nido (Filipiny)

Siema, meldujemy się z Palawanu. Wyspa podobno calkiem ladna i rożnorodna. Lądowanie w Puerto Princess mocno widokowe. Trafił nam się jakiś kapitan, który miał ochote porobić sobie kółka nad samą wodą. Przelatujemy nad slamsami i jesteśmy. Tutaj chyba przy każdym lotnisku są slamsy. 

Z lotniska bierzmy od razu vana do El Nido. 280km -5h jazdy. Kierowca całkiem niepozorny okazuje się urodzonym rajdowcem. Od razu po ruszeniu dowiadujemy się skąd bierze się dwu godzinna różnica w czasie jazdy między autobusami a busikami. Po drodze zatrzymujemy się tylko raz w przydrożnej knajpce w której można zjeść duży obiad za 5zł. W końcowej fazie naszej podróży na drodze gdzie asafalt został już zwinięty na noc, nasz kierowca znajduję godnego siebie przecinika. Rajdowiec z innego vana przyjmuje wyzwanie i ostatnie 30-40km bierzemy udział w prawdziwym szutrowym rajdzie. Toyoty, które w Europie mieszczą 9 osób, tutaj z 15os na pokładzie grzeją po szutrze i kamieniach ok 100-110km/h. Nasz przeciwnik pomimo zmierzchu specjalnie nie włącza świateł, żeby nie być widocznym dla naszego kierowcy. To oczywiście nic że z przeciwka jeździ pełno motocykli a po poboczach chodzą ludzie. Kamienie cały czas walą w karoserie naszego auta. Po długich zmaganiach wygrywamy i przy wyjściu możemy z całą stanowczośćią powiedzieć : Good race man! Zasłużył na to! 

Nasz następcy cel: Pokój blisko plaży. Rodzielamy się i idziemy szukać czegoś co nam odpowiada. Pierwsze ceny są troche kosmiczne. Miejsce sporo droższe niż Panglao. Widać, że lubią się tu lansować Europejczy, Amerykanie i inne białe nacje. W końcu z Łęcolem trafiamy do tego samego hotelu. Michu dostaje cene 2000 peso. Ja 5 minut później po ostrych targach mam 1500 bez klimy ale za to z wiatrakiem i wifi. Bierzemy bo nasz hotel nie jest blisko plaży. On się na niej znajduje. I tak po dosyć intensywnym dniu siadamy sobie z butelką rumu za 5zł na naszym tarasie na plaży. Jeszcze nie wiemy jaki widok wyłoni się rano z mroku. 

Kuba






wtorek, 19 listopada 2013

W apokaliptycznym mieście, Cebu (Filipiny).

Cebu.

Miało być dla nas miastem przesiadkowym, bez specjalnych atrakcji turystycznych i bez większych przygód. Ale my cały czas przemierzamy Filipiny zgodnie z hasłem "it's more fun in the Philippines" i sami sobie zapewniamy dodatkowe przeżycia.

Dotarliśmy do Cebu promem. Jak zwykle wzgardziliśmy ofertami "taxi, sir", "taki, mum". Jak kozaki szliśmy przed siebie z mapką dotarcia do naszego hotelu na komórce. Warto dodać, że dzielnica dookoła portu do najbezpieczniejszych z pewnością nie należała, zwłaszcza wieczorem: slumsy, niedoświetlone ulice, życie biedniejszych Filipińczyków na ulicy. Wszystko skumulowane razem spowodowało, że po przybyciu do hotelu (jednak taksówką, bo żaden miejscowy nie był w stanie powiedzieć nam na jakiej ulicy sie znajdujemy) odpuściliśmy sobie kolację.

Lokalizacja hotelu to oaza luksusu pośród pustyni filipińskiej biedy.
Sam hotel naprawdę bardzo przyjemny! Nie żal nam było ani grosza z wydanych 30 zł na nocleg w 3* hotelu. Oprócz wliczonego w cenę śniadania (jajko sadzone + ryż + kawałek mięska), brakowało nam tylko darmowego barku. Ale nie ma co narzekać skoro za DWIE butelki rumu 0,7l w pobliskim supermarkecie płacimy jedyne 10 zł :) a cola jest tańsza od wody.
Z zakupami do hotelu.
Następnego dnia wybralismy się na miasting. Dojście do krzyża Magellana przez trzęsienie ziemi zostało niestety nam uniemożliwione, więc obraliśmy pieszo kierunek centrum handlowego.

Obrazek tego apokaliptycznego miasta zostanie nam długo w pamięci. Tamtejsze miejskie rzeki w żadnym aspekcie nie przypominają górskich strumyków. Śmierdzące, pozapychane wszelakimi odpadami, przezroczystości - brak. Nie tylko cmentarze, ale też tereny nadrzeczne są zamieszkiwane przez najbiedniejszą część społeczeństwa.


Trzeba było bardzo uważać, by nie podzielić przykrego losu Jaśka Meli, ponieważ przewody elektryczne, których na ulicach jest cała masa, często swobodnie zwisają i sięgają wysokości przeciętnego Filipińczyka.



O chodnikach można pomarzyć. Ruch uliczny to koszmar. Tutaj raczej nie ma podziału na pasy drogowe. Po prostu jest ich tyle, ile zmieści się aut na szerokość.
Kilka razy prawie się nie udusiłam  połączeniu z gorącym powietrzem dają mieszankę wręcz zabojczą.
Podsumowując kilkunastominutowy spacer po Cebu, w Polsce nawet nie jest aż tak źle jak nam się wydaje :) A tych co zazwyczaj narzekają to zapraszamy na wycieczkę krajoznawczą do miasta Cebu.





Gigantyczny shopping mall jest główną atrakcją okolicy dla mieszkańców i nie tylko. Nas głównie przyciągnął bankomat, a wszystko przez nasze nieprzewidziane wydatki na Panglao. Stojąc w kilkunastominutowej kolejce przed bankiem, oprócz załatania wyjazdowej dziury finansowej, stwierdziłam, że lepiej wypłacić ciut więcej peso, gdyby czasem ciąg dalszy nieprzewidzianych kosztów miał miejsce. Nie musieliśmy czekać wcale długo.
Stojąc cały czas w kolejce do bankomatu, godz.12:
- Dzisiaj jest 18.11. Czy my czasem nie mieliśmy lotu na 18.11?
- Dzisiaj jest poniedziałek, a lot mamy we wtorek.
- No ale 18.11 to poniedziałek...

Po sprawdzeniu maila z rezrwacją okazało się, że mamy godzine, żeby się teleportować na lotnisko z bagażami.
No way.

Po przebuszowaniu internetu, próby dodzwonienia się do biura obsługi klienta linii Cebu Pacific, a w końcu wylądowania w owym centrum, w biurze tejże linii lotniczej okazało się, że niewykorzystane bilety nam przepadają, a my potrzebujemy nowych, jeśli chcemy się dostać na Palawan.

Zajechaliśmy się wszyscy, jak to Kuba stwierdził "jak polscy turyści na Ibizie". A miało być bez kolejnych przygód i dodatkowych, niepotrzebnych kosztów.

Kuba, łęcol i ja próbowaliśmy się spiąć na tę sytuację, ale nie mogliśmy. Każde wspomnienie po tej sytuacji wywoływało salwę śmiechu. Jedyny Twardy spiął się "trochę". Ale trudno się dziwić jego spinie, skoro już za 10 miesięcy ma ślub :P

Jedynym małym plusem było to, że było nas w miare stać na bilety kupione z dnia na dzień. W porównaniu do cen jakie europejscy przewoźnicy w takiej sytuacji by zawołali (wiem z doświadczenia, pozdro siostra!), ceny Cebu Pacific nie okazały się tragicznie wysokie.

Skoro wylądowalismy w centrum handlowym to czas na shopping, ale głównie w markecie :P
Musieliśmy się obkupić w jedzenie, bo po zmroku nawet moi 3 bodyguardzi boją się wychodzić z hotelu.
Dla mnie skandalem było to, że nie mogłam kupić sobie żadnego balsmu do ciała w markecie, ponieważ wszystkie były wybielające!
Zaliczyliśmy też obiad zaraz za bramkami marketu, z którego każdy z nas był zadowolony: dobry, syty i tani :)




Powrót do hotelu przemknął w tej samej dusznej i zanieczyszczonej
atmosferze apokaliptycznego miasta Cebu.

I na tym można skończyć opis naszego pobytu w Cebu.

Tak jak mieliśmy wylecieć we wtorek do Puerto Princessa, tak wylecieliśmy :)
Nie zaspaliśmy :P

Dominika

poniedziałek, 18 listopada 2013

it's more fun in the Philippinnes! niesamowite widoki, wypadek na motorze i wizyta w szpitalu. O wizycie na Panglao szybko nie zapomnimy :) (Filipiny)

It's more fun in the Phillippines - hasło dobrane więcej niż idealnie! Znajdujemy się na małej wyspie Panglao, na południe od Bohol. Postaram się zainstalować kolejną profesjonalną mapkę. Wpis będzie długi, opiszę to co tu robiliśmy, ale też nasze nieśmiałe spostrzeżenia. Na tej wyspie spędziliśmy cztery dni.





Tajfun, trzęsienia ziemi

W Polsce Filipiny kojarzą się ostatnio tylko z tragicznym tajfunem. Natomiast tu gdzie jesteśmy ludzie podchodzą do tego na zupełnie niespodziewanym luzie.
My: - Filipiny są po tajfunie, ogromna tragedia.
Przeciętny Filipińczyk: - Tak, to jest problem, nie mamy prądu.
My: - Zginęło ponad 10 tys ludzi.
Oni: - Ee, ale to nie tutaj, to gdzieś indziej. Szkoda, że teraz turyści będą się bali przyjechać.

Natomiast miejsca które ucierpiały po trzęsieniu ziemi traktują jako atrakcję i potrafią z uśmiechem na twarzy (jak zawsze) zawieźć tam zainteresowanych jak do innych miejsc turystycznych.

Raz zapytaliśmy miejscowego o drogę do jakiegoś miejsca. Powiedział nam że normalną drogą nie ma co jechać, bo jest rozwalona po trzęsieniu ziemi. Polecił pojechanie dookoła. Nie trudno się domyślić, że wybraliśmy tą zmasakrowaną drogę. Hmm, w Polsce marzyłbym o takich zniszczeniach na drodze.


Malaria

Kuba się czuje słabiej i ma katar.
Przypadek?
Nie sądzę.


Jazda motorem, wypadek, szpital

Ok, czas na największe przeżycie z Panglao. Wynajęliśmy motory, co jest tutaj dość popularne. Wypożyczenie jednej sztuki na  cały dzień wyniosło nas 350 peso (ok 26zł), paliły mało, a paliwo tanie 55 peso/1l (ok 3,5zł).
Ktoś z nas ma prawo jazdy? Heh, bez żartów, to jest Azja.
Problem, że pierwszy raz wsiadłem na motor? Bez jaj, kiedy to zrobić jak nie tutaj.
Pierwsze wystartowanie i poszło elegancko, może gość się nie zorientował że na jego motor wsiadł świeżak.
Rower! Tylko trochę cięższy! I co najważniejsze nie trzeba pedałować :) Dookoła palmy, filipińskie lepianki, wypasające się muły, świnie i koguty - odlot!

Pierwsze większe miasto i śmiejemy się z ulicznego ruchu, gdy boimy się skręcić wśród masy motorów, tricyklów i innych wynalazków. Za miastem śniadanko: pyszna bułeczka, coś jak pączek popita dwoma małymi colami, bo temperatura przegorąca. Cena za  śniadanie mistrzów? 25 peso (niecałe 2zł), żyć nie umierać.

Dalej jedziemy, oglądamy tarsiery i czekoladowe wzgórza, o których zaraz napiszę. Czas na spokojny powrót. Wracamy ciesząc się tylko jazdą i mijaniem widoków, które z Europą wspólnego mają niewiele, albo i nic. Pola ryżowe, pit stop na banana i kokosa, lecimy tutaj! Po drodze tropikalne deszcze, nie szkodzi, fajnie nas schłodziły.

Jedziemy, niby nie za szybko, ale pyk i stało się. Kura wyrosła jak z pod ziemi. Doświadczony motocyklista prawdopodobnie by uderzył, możliwe nawet że jakiś kozak by minął bez problemów. Niestety nie byłem ani doświadczony, ani motocyklistą kozakiem. Szybka ucieczka w bok i z pomocą mokrej nawierzchni znaleźliśmy się na ziemi. Doświadczenie podobne jak z niegroźnej wywrotki na nartach, z tą różnicą że zamiast śniegu był asfalt, a zamiast masy spodni, bluz, i kurtek - koszulka i spodenki. Momentalnie znalazło się przy nas 10 pomocnych miejscowych, jednak sytuacja nie wyglądała kolorowo. Dominika poobdzierana i mega zszokowana się tak zestresowała, że odleciała na kilka sekund. Ja w niemniejszym szoku, ale jako główny sprawca i winowajca, oczywiście zaraz po pieprzonym kuraku. Motor wypożyczony jako nowiutki nie wyglądał niby najgorzej ale jakieś ryski było widać. Obdarcia niby nie najgorsze, w Polsce byśmy ponarzekali i tyle. Jako że jednak mi krew nie chciała przestać lecieć a Dominika zemdlała na jakiś czas postanowiliśmy pojechać do szpitala. Warto dodać że miejscowi objęli Dominikę mega opieką przykładając jej nawet do ran jakieś zielone krzaczki. Do tego zatrzymał się przy miejscu wypadku ok 50-letni Żyd który towarzyszył nam do końca dnia i służył pomocą w każdym momencie.

Pojechaliśmy do szpitala i... to jest osobna historia. Na ścianach i suficie jaszczurki (dodałem to tylko by dodać dramatyzmu, tak naprawdę to tutaj normalne). W jednej sali przyjmowali wszystkich poszkodowanych, od tych co wyglądali fatalnie (starałem się nie przyglądać), po nas.
Niestety, dla nas może stety, ci co wyglądali nieciekawie przestali być istotni w momencie gdy pojawiliśmy się my. Może zrobił swoje fakt białych koszulek całych od krwi, jednak bardziej bym o to posądzał naszą inność i europejskość.

Zajęli się nami ligowo: wyczyścili rany, Dominika miała zrobioną fotę z wakacji udowadniającą że w środku nie stało się nic  niepokojącego.

Ogromną robotę wykonał też Żyd który koniecznie musiał się upewnić, że nic nam się nie stało. Zawiózł nas też do salonu Hondy, gdzie wyceniliśmy straty.

Podsumowując: przeżycie spore, choć straty (szczególnie zdrowotne) na szczęście niewielkie.




Tarsiery

Chyba najsłynniejsze zwierze z Filipin, choć jest wielkości ludzkiej dłoni. Wyglądem trochę przypomina małpkę z wielkimi oczyma. W miejscu gdzie można je zobaczyliśmy spotkaliśmy gościa który pisze bloga na lotnictwo.net. Kuba jest jego wielkim fanem, większe znaczenie dla niego ma tylko śledzenie co nowego u chłopaków z "One diraction". Ogólnie zwałowe zwierzaki, warto było je zobaczyć. Jakoś w wakacje były na okładce National Geographic.




Filipińczycy

Bez przerwy uśmiechnięci. Wydaje mi się że nawet pogrzeby mają na wesoło.

Wszyscy mówią po angielsku i chętnie z nami rozmawiają.

Są niżsi. W sumie to nawet sporo. Zdarzyło nam się walnąć głową o framugę przy wielu stoiskach. Ustawienie wysokości toalet też jest trochę niższe niż u nas, co jest na początku zabawne.




Religia

Filipiny to chyba jedyny kraj Azji Południowo-Wschodniej w którym najwięcej jest Katolików. Co więcej bardzo się z tym utożsamiają i widać to na każdym kroku. Wszędzie figurki, plakaty, a na środkach komunikacji teksty typu: Mama Mary pray for us, God is all, God is our love, God we trust u. Wszędzie są też kościoły, ciekawe że są malutkie i bardzo skromne. Niektórzy gdy wiedzą, że jesteśmy z Polski, skojarzą z papieżem.

Wiara ma też chyba podłoże masowe. Np gość w szpitalu (ok 60-70 lat) zaskoczony, że w Izraelu jest tak mało Chrześcijan ze zdziwieniem przyjął fakt, że Jezus był Żydem. Ee tam, u nas też niektórzy myślą że Jezus, tak jak Krzysztof Kolumb był Polakiem.




Czekoladowe Wzgórza

Kilkudziesięcio metrowe pogórki, które również są towarem turystycznym Filipin. Ciekawe zjawisko, na nas jednak nie zrobiły ogromnego wrażenia, ponieważ taras widokowy z którego można je oglądać wszystkie zniszczyło trzęsienie ziemii. Do tego o tej porze roku są zielone, a ich nazwa wzięła się od tego że zieleń na nich wysycha i wyglądają jakby były posypane czekoladową posypką.

ciężko było się powstrzymać przed wrzuceniem tego :D



Dziwne rzeczy do jedzenia i picia, których spróbowaliśmy

W przydrożnym straganie kupiliśmy jakiś pół-litrowy napój który powstał chyba z wszystkich możliwych owoców i co najważniejsze kilkunastu niepozornych papryczek. Wzięliśmy łyka (dokładniej - łyczunia) i poczuliśmy jak wypala nam wszystko od ust po końcówki dolnych kończyn.

Twardy i ja (łęcol) spróbowaliśmy raz oszczędzić na obiedzie (i zamiast 5zł, wydać 3zł) i kupiliśmy miskę czegoś co przypominało malutkie węgorze. Fakt, że rybki były całe, razem z głowami i oczami wydawał nam się tylko małą przeszkodą. Jednak rozkrojenie tego ochydztwa i obejrzenie tego wynalazku od środka spowodowało, ze nasza miska pozostała prawie nieruszona. Nie wiedzieliśmy kompletnie jak się za to zabrać, więc odpuściliśmy tę nierówną walkę. Z ciekawostek dodam, że jedzenie było przygotowywane z tyłu budy na ognisku, obok robiono pranie (ręcznie, a jak!) i bawiły się dzieci z kotami.

Banany smażone w tłuszczu z karmelem. Pyszne i mega syte.

Może to nie jest jakiś wielki wynalazek, ale kokosy. Dla mnie bez szału, ale kto co lubi.

Cały czas nie możemy przekonać się do narodowej przekąski, czyli baluta. Zjedzenie jajka z zarodkiem to będzie niemały wyczyn.


Biali starsi mężczyźni + młode Filipinki

Obrazek występujący bardzo często. Jeżeli ktoś myśli, że w dzisiejszych czasach nie ma prawdziwej miłości to zapraszamy na Filipiny!

Jak już mowa o Filipińskich dziewczynach to warto wspomnieć o urodzie. Otóż narzekać nie można. Ciemne, malutkie i drobniutkie, niektóre naprawdę bardzo ładne.

Dominika jeszcze nie zrobiła żadnej fotki uroczym Filipinkom, mam nadzieję że się poprawi, w innym wypadku karcer!


Nasz tryb życia

Mocno uwarunkowany przez warunki zewnętrzne. Ciemno robi się już o 17:30. W domku nie mielismy prądu więc po południu ruszaliśmy do jakiegoś baru/restauracji. Tam jakieś drineczki, troszkę neta, jak się dało i gra w karty.

W związku z problemami z wodą kąpaliśmy się wtedy gdy uznawaliśmy, że dochodzi krytyczny moment.

Raz po takim pobycie chcieliśmy posiedzieć jeszcze na plaży. Raczej nie na sucho. Po miłej posiadówie chwycił tradycyjny pacman i nim się zorientowaliśmy byliśmy już w sklepie. Miały być szybkie zakupy i wyjście, skończyło się jak zawsze. Zostaliśmy zaczepieni przez Polako-Australyjczyka, który opuścił naszą ojczyznę w wieku 8 lat, a teraz od 8 miesięcy żyje na Filipinach. Slalomem do sklepu dotarł również Czech, który mieszka na wyspach od 5 lat. Zostaliśmy zaproszeni do Słowiańskiego uczczenia tego spotkania. Z grzeczności nie odmówiliśmy. I tak ze zwykłego wyjścia skończyło się siedzeniem do późnych godzin. Twardy natomiast przegrał bitwę z małym głodem i władował w siebie trzy dość spore zupki chińskie.

Efektami ubocznymi braku prądu, były dwie sytuacje. Raz w restauracji w której korzystano z agregatu przy próbie podłączenia sprzętu do gniazdka zostałem walnięty prądem. Innym razem przy próbie zapisania czegoś przy świeczce zaczęła mi się palić czupryna.

Aa, zapomniałbym dodać. Na każdym domku było już zawieszone: Merry Christmas.




Komunikacja

Prawdopodobnie uda nam się skorzystać ze wszystkich środków komunikacji.

Lecieliśmy samolotem między wyspami. Fajną sprawą było wylądowanie na malutkim lotnisku, które bardziej przypominało przystanek autobusowy niż port lotniczy. Przed nami jeszcze dwa wewnętrzne loty.

Płynęliśmy promem i katamaranem, głównymi środkami komunikacji między wyspami.

Tak jak wcześniej pisałem, jeździliśmy motorami, które są tutaj głównym środkiem komunikacji. Jeżdżą na nich wszyscy.

Za komunikację miejską służą busiki i Jeepneye. Szczególnie interesujące są te drugie. Jest to pozostałość po Amerykanach, czyli Jeepy z długimi pakami. Każdy pojazd jest oryginalnie ozdobiony przez właściciela i jest ich dzika wuchta.
Busy w godzinach szczytu bywają przeładowane, można spotkać osoby stojące z boku i z tyłu trzymające barierek. Bywa że miejscowi podróżują na dachach.

Za miejscowe taksówki oprócz znanych nam samochodów służą tricykle, czyli motory z dobudówką.




Nurkowanie, żółwie, wyspy

Obecnie nasze skóry umierają z powodu spalenizny. Każdy płacze, wzdycha, błaga o litość, ale nikt nie żałuje (jasne, że szkoda nam było hajsu na kremy). Nurkujemy na rafach, oglądamy kolorowe rozgwiazdy i rybki. Wszystko wygrały ponad metrowe żółwie (Kasia Wolna, pozdrawiamy!). Fajne z nich ziomki nawet nie spieprzały przed nami za szybko.

Odwiedziliśmy bezludne wyspy, których zdjęcia powinny służyć jako okładki katalogów.

Wszystko to w temperaturze powietrza ponad 30 stopni ze sporą wilgotnością. Często pocimy się nawet jak siedzimy.Temperatura wody niewiele niższa niż powietrza.




Koguty

Jest ich mnóstwo. Gdy zapędziliśmy się głębiej w wioskę widzieliśmy nawet koguty uwiązane na łańcuchach.
Walki kogutów to narodowa rozrywka. Mamy nadzieję że pod żadnym pozorem nie uda nam się trafić na te bezduszne zawody.

Łęcol

Inne fotki:









sobota, 16 listopada 2013

Just one night in Manila (Filipiny)

Kiedy ostatni raz pisaliśmy, byliśmy w Arabii Saudyjskiej. Od tego czasu nie minęło dużo czasu ale u nas wydarzyło się już bardzo sporo (nocne zwiedzanie 20mln Manili słynącej ze swojego bezpieczeństwa, wizyta na walce karłów, odwiedzenie komisariatu co stało już się chyba naszą tradycją i wiele innych rzeczy).

Chyba nie da się tego wszystkiego opisać ale spróbuje chociaż w skrócie. W Arabii wsiadamy do 500miejscowego JumboJeta. Mamy miejsca na samym końcu a obok nas jest małe pomieszczenie dla około 10os gdzie mogą się pomodlić w strone Mekki. (W samolocie!) Po 10h lotu, przelatując nad rozległymi slamsami lądujemy w stolicy Filipin. Oczywiście nie mamy nic zarezerwowane ale tu z pomocą przychodzą rodacy, którzy polecają nam całkiem sympatyczny hostel. Po przyjeździe do hostelu, jesteśmy przed nimi. Zajmujemy ostatnie miejsca (ich) i w końcu po 72h w podróży możemy wziąć prysznic. To dobre szczególnie dla Michała, którego zapach przypominał już woń rdzennych mieszkańców polskich dworców.

Na miejscu poznajemy Poznaniaka, który kończył już swoją podróż po Filipinach. Ogólnie mega ziomek z którym wieczorem postanawiamy wyjść na miasto i godnie zakończyć jego podróż a naszą zacząć z solidnym przytupem. Wieczór rodem z kac vegas przerósł nasze oczekiwania. Od razu po wyjściu spotkaliśmy dwóch Szwajcarów, którzy zaproponowali wyjście do nocnego klubu z walkami karłów. Tego nie można było przegapić dlatego po 20min zameldowaliśmy się w tym przybytku. SQ ani Słodownii to to nie przypominało. Byliśmy chyba jedynymi białymi oprócz właściciela , który również również pełnił funkcję ringowego podczas tych specyficznych zmagań. Cały czas byliśmy zagadywani przez miłe panie chcące dowiedzieć się coś o nas. Dominika uważała że chciały nam też urozmaicić wieczór ale to oczywiście oczernianie tych uroczych Filipinek. Po obejrzeniu dwóch całkiem zaciętych walk postanowiliśmy starym poznańskim zwyczajem wyjść i zaopatrzyć się w sklepie na dalszą część nocy już u nas w hostelu. Jak to często bywa życie minęło się z oczekiwaniami i chwili spędzonej w naszym pokoju zagrzani do dalszego zwiedzania Manili ruszamy znowu, już tylko w męskim składzie. Piotras mimo, że jak to Michał powiedział chyba sześć razy, mógłby być naszym ojcem dorównywał nam bez problemu. Po obejściu 2-3 klubów zaczynamy powrót do domu.

Powrót który powinien zająć w naszym stanie maksymalnie 30min zajął nam 4h. A to wszystko przez miłe Panie, którym tak się spodobaliśmy, że postanowiły nam potowarzyszyć w drodze do  domu. Dyskretnie ale dostrzegalnie starały nam się uświadomić iż nie musi to być droga do naszego domu. Po kilku odmowach niezadowolone Panie odeszły a w ich miejscu pojawili się Panowie policjanci. Pomimo naszego zdziwienia zaproponowali nam podwózkę na swój komisariat. Bardzo sympatycznie odmówiliśmy i powiedzieliśmy że wolimy się przejść. I tak szliśmy przez Manilę w kordonie 10 policjantów. Na komisariacie zostaliśmy powitani nie tylko przez Pana komisarza ale również przez urocze Panie które poznaliśmy wcześniej. Jak się dowiedzieliśmy zostaliśmy posądzeni przez Panie, które jak się okazało Paniami nie były o skorzystanie z ich usług. Sytuacja zaczęła się robić mocno abstrakcyjna. Panowie z "Panami" mieli chyba jakiś wspólny układ ponieważ co chwile Pan Komisarz wyciągał mnie z pokoju i pokazując cele zapewniał że wszystko da się załatwić polubownie. Wtedy zacząłem uświadamiać mu, że my nie przyjechaliśmy tu na wakacje ale nieść pomoc w zniszczone regiony kraju. Na potwierdzenie pokazałem mu moją kartę euro26 (nasza organizacja charytatywna) i bilet na samolot za 5h, którym zostaniemy przetransportowani w miejsce dotknięte katastrofą. Żadnemu z policjantów nie pozwalaliśmy dotykać naszych paszportów, które oczywiście nie są naszą własnością ale naszego kraju. Wszystkie dane spisywali z naszej ręki. Następnie wysunęliśmy większe armaty, zaczynając wykrzykiwać o internaszional skandal (min z 15 razy), telefonie do konsulatu, tłumacza, i naszej organizacji (ok 10 razy) i o skardze jaka zostanie napisana oficjalnie przez naszą ambasadę na manilską policję (wielokrotnie). W końcu chyba groźby poskutkowały bo nasi porywacze zaczęli mięknąć a nasze koleżanki (koledzy) wyraźnie niezadowolone opuściły lokal. Po ponad 3h w w brzasku wschodzącego słońca jesteśmy wolni i możemy wracać do hostelu. Jako że jest przed 6 i mamy godzine do umówionej taksówki, Piotek proponuje żeby uczcić naszą wolność jeszcze jednym małym rumem. 20 min przed taksówką budzimy Dominikę, bierzemy spakowane plecaki i ruszamy na lotnisko. Szkoda że nie można odzyskać kasy za to, że nawet nie weszliśmy do naszych łóżek.

Sam dojazd na lotnisko, odprawy i lot zamglił mi niestety smog, który panuje nad Manilą. Ale ta historia to dopiero początek. Myślę że jutro Łecol opisze nasz pobyt na Bohol i Panglao a tam działo się jeszcze więcej. Pozdrawiam

Kuba

piątek, 15 listopada 2013

Drugie foty za płoty. Panglao (Filipiny)





Takimi zwierzątkami z plaży się żywimy.

Taka tam zakochana para.,
Takie rzeczy sobie oglądamy. Chocolate Hills.





Takimi pojazdami objeżdżamy wyspę.

Takie zwierzątka siedzą na filipińskich drzewach. Tarsier.