środa, 27 listopada 2013

Puerto Princessa i Sabang, podziemna rzeka i magiczny autobus (Filipiny)

Pierwszy raz to warunki pogodowe wcieliły się w rolę budzika.
To, że spaliśmy w typowych kontenerach sprawiło, że poranną pobudkę zaserwowała nam ulewa.
Całe szczęście, że dopiero dzisiaj, bo w naszych planach mieliśmy zaliczenie podziemnej rzeki Sabang. To kolejna duma filipińskiego narodu. Ostatnio nawet zaliczona jako kolejny cud świata wg UNESCO.
Dlatego my, jako zawzięci miłośnicy natury, nie mogliśmy tego przegapić!
Kolejnym pierwszym doświadczeniem było to, że głównie Kuba Zub, we własnej osobie, zmobilizował grupę do "wcześniejszego wstania" i wyruszenia w trasę, podczas gdy zazwyczaj był pierwszy od końca :P

Żeby dostać się do Sabang potrzebowaliśmy w zależności od środka transportu od 2-3h. Dla nas głównymi i decydującymi czynnikami były cena oraz czas wyjazdu. Na dworcu przemieszczaliśmy się od multivanów (niektórzy kierowcy wołali od nas 3000 peso za naszą czwórkę), przez jeepneye (150 peso od łebka, ale niestety ruszał dopiero o 3 p.m), aż w końcu natrafiliśmy na autobus (125 peso za osobę, ok 10zł). Jak się okazało w czasie prawie 3-godzinnej drogi, ten autobus nie tylko pełnił funkcję przewozu osób. Oprócz ludzi w pojeździe znajdowały się najróżniejsze towary, m.in.: 50kg paka ryżu, kogut w kartonie, kasta piwa. Warto wspomnieć, że cały ten dobytek nie znajdował się tylko w środku autobusu, ale również na górnym pokładzie, czyli na dachu, gdzie przy 200% zatłoczeniu pojazdu znajdowały się też miejsca dla pasażerów.
Oprócz kierowcy jechał też cieć, który odpowiedzialny był za zatrzymywanie tego środka transportu (przez pukanie w karoserie) w odpowiednich miejscach, gdzie albo ludzie chcieli wysiąść albo był to adres zamówionego towaru.

Dojechaliśmy. Czas kierować się w stronę cuda natury.
Żeby dopłynąć tam łódką (120 peso od osoby w dwie strony) trzeba było uzyskać pozwolenie na "wjazd" do podziemnej rzeki. Panie z biura, strzelając na nas mimiczne fochy, z naprawdę wielką łaską wypisały nam potrzebną karteczkę (podobno takich rzeczy nie załatwia się w dzień wycieczki), za którą razem z opłatą środowiskową każdy z nas zapłacił 290 peso.
Ruszamy katamaranem. Płyniemy jakies 10 minut i jesteśmy na miejscu.
Przy obsłudze tego punktu turystycznego pracuje "dzika wuchta" ludzi. W sumie to jest właśnie charakterystyczne dla Filipin, że w sklepach praktycznie do każdej półki w centrum handlowym był pracownik do obsługi klienta, tak samo na lotnisku.
Dostaliśmy pomarańczowe kaski na głowę. Chłopcy wyglądali w nich naprawdę męsko! Ładując się na kolejny katamaran, którym mieliśmy przepłynąć 1,5 km podziemną rzeką, Jakub Zub został zatrudniony w naszej 6osobowej grupie jako oświetleniowiec. Uważam, że chłopak nawet dał radę ogarnąć tą latarkę.
Przepływając cud świata pełno było: stalaktytów, stalagmitów, stalagnatów. Przewodnik próbował nam interpretować rzeźby znajdujące się na ścianach. Czasem mniej lub bardziej trafnie :)
Dla pasjonatów speleologii zapewne to niezła bajka znaleźć się w takim miejscu. Dla nas - miła wycieczka i schron przed deszczem. Jak to Michał rzekł (bo ja tak brzydko nie mówię): "dupy nie urywa".







Po powrocie na miejsce odjazdu wszelakich pojazdów do Puerto Princessa okazuje się, że mamy 3 godziny wolnego.
Szybki obiad na słodko, zjedliśmy kuleczki ryżowe sklejone mlekiem kokosowym. Dla mnie pycha!
Po kilkukrotnym zapewnieniu tubylca, że odjazd autobusu będzie punkt 18, jako miłośnicy natury wybraliśmy się zobaczyć kolejny miejscowy cud stworzony przez matkę naturę. To tylko 1,8 km drogi w jedną stronę. Szkoda, że nikt nas nie uprzedził z jak karkołomną trasą trzeba się zmierzyć, żeby zobaczyć wodospad. Droga wzdłuż domów miejscowych zamieniła się w pewnym momencie w plażę,  nie piaszczystą i złocistą, a wyboistą i kamienistą.

Po 45-minutowym skakaniu z kamienia na kamień dotarliśmy do naszego celu. Nie byliśmy sami. Na miejscu zastaliśmy 3 pary filipińskich nastolatków kąpiących się w basenie wodospadu. Ich zachowanie + rum można było zinterpretować jednoznacznie: czas stąd spadać, bo lada moment zacznie się orgia.
Wracamy do miejsca zbiórki przed odjazdem autobusu, pot się z nas leje (Ewa Chodakowska powinna wprowadzić do swoich treningów skakanie z kamienia na kamień w japonkach, bo to nie lada wyczyn!).
Zostaliśmy przywitani wiadomością tubylca od autobusu, że spóźniliśmy się 4 minuty na ostatni kurs.
Jasna cholera, a przecież jest dopiero 17...

Szybko okazuje się, że miejsca w ostatnim multivanie do Puerto Princessy są już zabookowane. I nawet nie mamy nadzei, że możemy się gdzieś dopchnąć, bo skoro Filipińczyk mówi, że jest komplet to znaczy, że bus jest absolutnie zapełniony. No i kicha...Ostatni autobus odjechał, multivan zapełniony, jeepney który przyjechał z Puerto Princessa wraca do miasta dopiero jutro rano, a my mamy samolot następnego dnia o 13, no i opłacony nocleg w kontenerach.

Tubylec odpowiedzialny za wprowadzenie nas w błąd, co chwilę się pojawia i zapewnia nas, że o 18.30 przyjedzie multivan. Gdy również i ta jego informacja okazuje się mocno naciągnięta, postanawiamy umilić sobie tą beznadziejną sytuację tradycyjnym drinkiem: rum&coke.
Najwyżej przenocujemy na plaży, bo ani nie mamy ochoty płacić za kolejny nocleg, ani za specjalnego dla nas vana.

Przebieg dalszych wydarzeń był następujący:
- lądujemy z własnymi drinkami przed jedyną, jak i pustą całkowicie klubo-kawiarnio-pijalnią w mieście, gdzie właściciel puszcza na całą epe muzykę, a potem pije z nami nasz rum
- Twardy gdzieś znika, odnajdujemy go w ciemni sklepu z pamiątkami, gdzie gaworzy po angielsku (lubi rozwijać swoje zdolności lingwistyczne po rumie :))
- tubylec, który kilka razy nas wprowadził w błąd mówi nam, że nie pójdzie spać dopóki nie wyjedziemy z tego miasta
- pod sklep podjeżdża multi van, który przywiózł turystów z Puerto Princessa i wraca skąd przyjechał
- ładujemy się do multivana, gdzie każdy zajmuje miejsca vip, majac dla siebie całą kanapę
- wszyscy smacznie śpimy, aż docieramy szczęścliwie do naszego miejsca noclegowego w Puerto Princessa.

Dobranoc,
Dominika

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz