środa, 27 listopada 2013

El Nido - mistrzowskie wyspy i walki kogutów (Filipiny)

Nie wiem co tam Kubuś wczoraj pacnął, podejrzewam jednak że wspomniał o wyścigach busów przez które schowałem paszport do kieszeni by łatwiej było zidentyfikować zwłoki.

Nieważne, w każdym razie jak zawsze się trochę pośmialiśmy i trafiliśmy do miejsca z innej bajki. W nocy już nam się wydawało że jest spoko, ale rano okazało się, że miejscówa mega konkret! To będzie mocno emocjonalny wpis, bo El Nido okazało się najlepszym miejscem jakie zobaczyliśmy na Filipinach.

Mieszkamy na plaży w przyjemnym hotelu, gdzie ściany plecione są z bambusa. Pierwszy dźwięk rano po przebudzeniu to szum fal rozbijających się trzy metry od pokoju i Britney Spears puszczana na okrągło przez Filipinki za ścianą. Do dziewczyn pewnie ten dziesięcioletni hit dotarł 3 dni temu więc wybaczamy ;)

Wstajemy jak zawsze niebezpiecznie wcześnie, bo o 9 (żeby tylko organizm się nie przyzwyczaił!). Twardy i Domi od dawna na nogach, Kuba i ja z grzeczności przyjmujemy śniadanie przyniesione do łóżka. Buła i sardynki. Jesteśmy nas morzem, wcinamy owoce morza - nie chce być inaczej!

Wychodzę na taras (wczoraj jak wbiliśmy było ciemno) i... niech będzie, akceptuję te widoki. Spaliśmy w ślicznej (mocne, ale słowo zucha!) zatoczce. Po bokach pionowe skały lądujące prosto do morza. Na środku jakaś wysepka, dodająca punktów. Cholera, w takim miejscu jeszcze nie spałem. Pewnie, że można odjąć punkty za to że jakby nie było to turystyczna miejscowość, ale mniejsza z tym. Jest mega!



Śmiganie po okolicznych wyspach zostawiamy na jutro. Dzisiaj wybieramy się na plaże które polecają miejscowi.

Na las kabanias (nie mam pojęcia jak to się pisze) postanowiliśmy wybrać się trycyklem, czyli motorem z dostwką. Najpopularniejsza komunikacja na krótkie odcinki. Zaskakujemy miejscowych mówiąc, że chcemy jechać w czwórkę w jednym tricyklu. Kilku nie podejmuje się wyzwania, mówiąc że ich sprzęty nie podołają po miejscowych pagórkach. Znalazł się jednak jeden śmiałek. Pierwsza górka... redukcja, redukcja i uff na jedynce udaje się podjechać. Przy większej już nie daje rady, motor wydaje dźwięki jakby miał się rozpaść. Skupiony i zawstydzony młody kierowca chce nawrócić i spróbować jeszcze raz. Co ty, gośćiu, wszyscy nie damy rady!
Nasz nieśmiały kierowca odetchnął, gdy zobaczył że doskonale bawimy się sytuacją i od razu wyskakujemy z pierdzika by podejść z buta. Nie wiem kogo woził wcześniej, ale wyglądał na przerażonego faktem, że nie wywiązuje się ze swojego zadania.




Plaża faktycznie kozacka, po raz kolejny urzeka nas widok okolicznych wysepek. Gdy leżymy w wodzie zaczynają nas podżerać małe rybki, nasze modelki robią sobie sesje zdjęciowe, zasypiamy też na piasku. W pewnym momencie dostaliśmy prawdopodobnie za dużej dawki słońca i zaczynamy kręcić kolejną część "Piratów z Karaibów". Dla dobra wszechświata, lepiej by nagranie nie ujrzało światła dziennego.





Wracając do El Nido widzimy niedaleko drogi zbiorowisko ludzi. Chwila zawahania... i "jaaaa! to jest to! driver stop! stop gościu! walki kogutów?! wysiadamy!" - z okazji cieszyliśmy się nie mniej niż San Marino po strzeleniu bramki Polakom.

Zobaczyć walki kogutów, czyli narodowy sport Filipińczyków to było jedno z naszych marzeń. A tu tak przypadkiem trafiliśmy, przejeżdżając obok, miazga! Wejście na stadion, czyli kawałek ziemi z prowizorycznym ringiem w centrum, kosztuje nas 20 peso (1,5zł). Dookoła miejsc walk, zza drewnianego płotu koguty dopingowane są przez około setkę rozemocjonowanych miejscowych, którzy na swoich faworytów postawili gruby hajs. Chyba nie widziałem jeszcze rozgrywek, które wywołują przez cały czas aż takie emocje, oni na serio tym żyją! Jeżeli ktoś się nad tym zastanawia, to tak, przegrany kogut nadaje się już tylko na obiad.








Kolejny dzień w El Nido spędziliśmy na Island hoopingu, czyli pływanie po okolicznych wysepkach. Co tu dużo pisać, esencja tego wyjazdu. Wyspy to chluba Filipińczyków i ciężko się dziwić. Nie umiem opisać tych wysp, strzelistych skał, wody wpływającej między nie, mam nadzieję że Domi lepiej zrobi to fotami. My spędziliśmy dzień na przemieszczaniu się między wysepkami, nurkowaniu (skorklowaniu), opalingu-smażingu, jedzeniu pysznego posiłku z mnóstwem dań przygotowanym przez miejscowych na jednej wyspie i ogólnie cieszeniu się życiem. Takiego dnia chyba nawet najprawdziwsi Polacy nie umieją na nic narzekać ;)

łęcol







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz